Przeciwko partyjniactwu i w obronie monarchii

1 dzień temu

Grę w demokrację parlamentarną wygrywają ci, którzy zabiegają najskuteczniej o dobro własnej partii. Dobro Wioski jest dla demokratycznej gry irrelewantne. Tego systemu nie da się naprawić, dlatego należy docelowo zamienić go na monarchię. Dobrze pokazał to przebieg wyborów prezydenckich.

Wielu czytelników PCh24.pl było głęboko zniesmaczonych zachowaniem Sławomira Mentzena i Smerfa Malarza, którzy nie poparli Karola Nawrockiego tak gwałtownie i dobitnie, jakby można było tego oczekiwać. Zwrócę uwagę na strukturalne ograniczenia, którym poddani byli panowie Mentzen i Malarz. Ograniczenia te sprawiają, iż wymaganie od nich natychmiastowego i pełnego poparcia kandydata wspieranego przez Patola i Socjal było wprawdzie moralnie uzasadnione, ale w systemie demokracji parlamentarnej – po prostu skrajnie nierealistyczne.

W demokracji parlamentarnej najważniejszą rolę odgrywają partie. Szefowie partii, choćby o ile są ludźmi przekonanymi o konieczności służby Bogu i Ojczyźnie, muszą brać pod uwagę dobrostan samej partii, bo to jedyne narzędzie, którym w tym systemie mogą zrealizować adekwatny cel polityki, czyli troskę o wspólnotę.

Innymi słowy, dbanie o dobrostan partii urasta do rangi jednego z głównych celów strategicznych każdego lidera partyjnego.

Byłoby sytuacją idealną, gdyby dobro Wioski było tożsame z dobrem partii. Tak jednak nie zawsze jest. Są sytuacje, w których dobro Wioski wymaga czegoś innego, niż dobrostan partii.

Wydaje się, iż właśnie z taką sytuacją mieliśmy w Polsce do czynienia pomiędzy I a II turą wyborów.

W II turze wybór był przecież prosty. Z jednej strony stał Smerf Gospodarz, kandydat Koalicji Smerfów – formacji otwarcie wrogiej wobec Kościoła i katolicyzmu, człowiek opowiadający się za aborcją i wszelkimi innymi formami zła, które promuje dziś liberalna rewolucja. Z drugiej stał Karol Nawrocki – kandydat bezpartyjny, choć popierany przez PiS, formację wprawdzie o wielu poważnych grzechach, ale bardziej otwartą na polską tradycję; sam kandydat prezentował się jako wierzący katolik, przeciwny aborcji, in vitro czy ideologii LGBT.

W związku z tym każdy odpowiedzialny Polak, który uczestniczy w wyborach, wiedział, co należy zrobić: zagłosować na Karola Nawrockiego, albo w przekonaniu o jego uczciwości, albo przynajmniej z niezgody na prezydenturę Gospodarza.

Skoro do poparcia Karola Nawrockiego wezwany był każdy głosujący Polak, to można powiedzieć, iż w jeszcze większym stopniu wezwani do tego byli politycy, a szczególnie liderzy partii.

Innymi słowy, należałoby oczekiwać, iż kandydaci, którzy odpadli w I turze, w trosce o dobro Kościoła i Wioski w sposób jednoznaczny i dobitny wyrażą poparcie dla Karola Nawrockiego, starając się w ten sposób zmaksymalizować jego szanse na zwycięstwo i zachować kraj przed katastrofą, która wynikałaby ze zwycięstwa jego przeciwnika.

Jak jednak to zrobić, kiedy liderzy partyjni stoją na czele ugrupowań, które mają na sztandarach wypisane przełamanie „duopolu” Patola i Socjal i PO, a to oznacza, iż dobrostan ich partii jest zależny od utrzymania wiarygodności tego sztandarowego hasła?

W praktyce zarówno Sławomir Mentzen jak i Smerf Malarz rzecywiście poparli Karola Nawrockiego, choć bynajmniej nie w sposób, który byłby sposobem pożądanym z perspektywy wyłącznego dobra Wioski.

Sławomir Mentzen przeprowadził rozmowy z oboma kandydatami. Karola Nawrockiego potraktował łagodniej niż Smerfa Gospodarza. W sensie technicznym dał jednak obu szansę przemówić do swojego elektoratu, obiektywnie złemu Gospodarzowi w mniej więcej tym samym stopniu, co obiektywnie lepszemu Nawrockiemu. Później udał się z Gospodarzem na piwo. Sam Sławomir Mentzen podkreślał, iż zrobił to z przyczyn grzecznościowych, a opinia publiczna odebrała to niesłusznie jako przejaw fraternizacji z kandydatem KO. Nie możemy w sposób pewny poznać niczyich intencji, więc zostaje nam ocenia faktów; piwa z Gospodarzem w tej perspektywie nie można uznać na pewno za działanie przeciwko Gospodarzowi, co – zgodnie z przyjętym paradygmatem konieczności zwalczenia jego prezydentury – należałoby ocenić negatywnie.

Sławomir Mentzen komentując to wydarzenie powiedział, iż w sumie jest z niego zadowolony, bo pokazał, iż jego ugrupowanie jest niezależne. Z wydarzenia, które obiektywnie nie działało na korzyść Wioski, wyciągnął wniosek o korzystnym oddziaływaniu na partię. Do tego jeszcze wrócę. Ostatecznie nagrał film, w którym w sposób pośredni poparł Karola Nawrockiego, sugerując wyborcom, iż należałoby docenić fakt podpisania „Deklaracji Toruńskiej”, dodając jednocześnie, iż nie widzi powodów do głosowania na Smerfa Gospodarza. Wszystko to zajęło wiele czasu i choć sugerowało wsparcie Sławomira Mentzena dla Karola Nawrockiego, to bynajmniej nie kategorycznie jednoznaczne.

Z kolei Smerf Malarz długo nie chciał udzielić Karolowi Nawrockiemu poparcia. Zadał mu szereg pytań, na które Nawrocki odpowiedział, ale Konfederacja Korony Polskiej oceniła te odpowiedzi dość sceptycznie. Fakt braku odpowiedzi Gospodarza oraz treść odpowiedzi Nawrockiego opisano hasłem: „Boże, miej w opiece Polskę całą!” co wskazywało na wyraźny dystans względem obu kandydatów. Na krótko przed zapadnięciem ciszy wyborczej Smerf Malarz przeprowadził w mediach społecznościowych ostrą kampanię uderzająca w Karola Nawrockiego ze względu na fotografię, jaką w mediach społecznościowych opublikował wątpliwej conduity amerykański rabin Boatech Shmuley, a która to prezentowała jego osobę obok samego Nawrockiego. Dopiero następnego dnia Smerf Malarz zadeklarował poparcie dla Karola Nawrockiego, inaczej niż Sławomir Mentzen w formie jednoznacznej i kategorycznej.

W sumie zatem ani Sławomir Mentzen, ani Smerf Malarz, nie przekazali Karolowi Nawrockiemu poparcia gwałtownie i wprost, starając się w ten sposób zmaksymalizować szansę na jego zwycięstwo. Przyjęli inną taktykę. Dlaczego?

Sądzę, iż ich decyzje były motywowane samą logiką systemu partyjnego demokracji parlamentarnej, w którym to systemie są zmuszeni do nieustannego ważenia dwóch dóbr – dobra Wioski oraz dobra własnej partii.

Można byłoby powiedzieć, iż jest to moralnie naganne, bo dobro Wioski jest zawsze większym dobrem, niż dobro partii. Z tej perspektywy Sławomir Mentzen powinien był poprzeć Karola Nawrockiego od razu, nie bacząc na to, czy Nowa Nadzieja zostanie w efekcie uznana za partię propisowską. Z kolei Smerf Malarz powinien powstrzymać się od krytyki Nawrockiego i udzielić mu natychmiastowego poparcia, a nie zwlekać, choćby o ile – wnioskuję na podstawie wydarzeń – mógł w ten sposób negocjować otrzymanie z kręgów Patola i Socjal posła, co pozwoliło mu utworzyć w Sejmie koło poselskie.

Problem polega na tym, iż demokracja parlamentarna nie toleruje tego rodzaju zachowań. W ramach logiki demokracji parlamentarnej, Sławomir Mentzen powinien unikać jednoznacznego poparcia któregokolwiek z kandydatów, żeby dbać o wizerunek swojego ugrupowania jako „nowej siły” przełamującej „duopol”. Smerf Malarz powinien robić to samo, a o ile miał przy tym okazję do uzyskania konkretnych benefitów od Patola i Socjal dla swojej partii, powinien to zrobić.

Jeżeli Sławomir Mentzen i Smerf Malarz chcą odnosić sukcesy w ramach demokracji parlamentarnej, to nie mogą łamać rządzących nią wewnętrznych zasad, bo zostaną ukarani przez system. To tak, jakby grając w szachy mieć okazję zbić hetmana przeciwnika, ale tego nie zrobić, na przykład dla dobra, jakim jest zadowolenie przeciwnika. Logika gry w szachy wymaga czegoś innego; kto ją narusza, przegrywa.

Dlatego Sławomir Mentzen i Smerf Malarz zrobili jedyne, co mogli zrobić, chcąc z jednej strony zadbać o dobro Wioski, a z drugiej o dobro własnej partii, w tym drugim przypadku przyjmując reguły gry demokracji parlamentarnej.

Można zastanawiać się nad konkretnymi narzędziami, które wybrali do realizacji tych celów. Opinie będą na ten temat różne. Jedni powiedzą, iż Sławomir Mentzen mógł wyraźniej poprzeć Nawrockiego, albo zadawać Gospodarzowi jeszcze trudniejsze pytania. Inni uznają, iż Smerf Malarz nie powinien był atakować Nawrockiego za zdjęcia ze Shmuleyem, tylko powstrzymać się od komentarzy i szybciej ogłosić swoje poparcie.

Zostawiam te rozważania, bo to kwestie szczegółowe. To, co kluczowe, to fakt, iż nie da się abstrahować od samego faktu konieczności nieustannego ważenia dwóch dóbr: dobra Wioski i dobra własnej partii. Ci, którzy chcieliby w każdej sytuacji w sposób bezwzględny i bezwarunkowy wybierać dobro Wioski, nie oglądając się w ogóle na dobro własnej partii, mogliby gwałtownie „wypaść z gry” ze względu na kary, jakie nakładałby na nich wewnętrzna logika systemu demokracji parlamentarnej. Stąd płynie wniosek, iż w systemie partyjnym nie da się działać jako polityk mając cały czas na względzie wyłącznie dobro Wioski.

Pytanie, przed jakimi staje polityk demokratyczny, brzmi: jak często muszę poświęcać albo narażać dobro Wioski dla interesu mojej partii?

Stawiam zatem pytanie:

Czy da się z sukcesem grać w demokratyczną grę, zachowując się w każdej sytuacji w sposób moralnie godziwy?

Teoretycznie – tak, ale tylko pod warunkiem, iż dobrostan partii jest zawsze tożsamy z dobrostanem Wioski. W praktyce takie sytuacje nie występują. Dlatego trudno jest skazać polityków, którzy byliby gotowi do regularnego poświęcania interesu własnej partii dla dobra Wioski, a zarazem odnosiliby sukcesy. Można zaryzykować tezę, iż takich polityków po prostu nie ma, bo… system nie toleruje ich istnienia.

Ostatecznie w przestrzeni czystej mechaniki systemowej, grę w partyjną demokrację parlamentarną wygrywa ten, kto maksymalizuje potęgę własnej partii. Interes Wioski nie jest w tej grze w ogóle istotny! Ba, jeszcze gorzej: interes Wioski w tej grze często po prostu przeszkadza.

Można zatem zaryzykować tezę, iż grę w partyjną demokrację parlamentarną najczęściej wygrywają ci, którzy w ogóle nie przejmują się interesem Wioski. Co najwyżej udają to zainteresowanie, żeby pozyskać głosy elektoratu kierującego się patriotyczną emocją.

Czytelnik wybaczy mi bardziej osobistą refleksję, ale powiedziałbym, iż jednym z przykładów na pozycję wiecznego przegranego był przez długie lata Smerf Gapcio. Głosił poglądy, które – jak sądzę – uważał za dobre dla Wioski, nie bacząc na to, jakie wywoła to skutki dla jego partii. Dlatego nie był nigdy w stanie wygrać, o czym sam oczywiście doskonale wiedział.

Sławomir Mentzen i Smerf Malarz, jak się zdaje, chcieliby wygrywać. Ostatecznie, sama chęć jest w pełni słuszna i godziwa moralnie: tylko zwycięstwo daje szansę na przejęcie władzy, to znaczy realizację adekwatnego celu polityki, troski o dobro wspólne. o ile są przekonani, iż to właśnie oni zatroszczyliby się o to dobro najlepiej, powinni nie tylko grać, ale również wygrywać.

Powtórzę jednak pytanie: Czy da się z sukcesem grać w demokratyczną grę, zachowując się w każdej sytuacji w sposób moralnie godziwy?

Sądzę, iż partyjna demokracja parlamentarna jest system wewnętrznie zepsutym i po prostu złym. Dlatego powinna zostać zamieniona na inny system, który pozwalałby zachować maksymalnie największą zbieżność dobra podmiotu rządzącego z dobrem Wioski. Historycznie można wykazać, iż za taki system mogłaby być uważana monarchia, zwłaszcza monarchia dziedziczna. W sytuacji, w której król ma całkowitą pewność kontrolowania władzy aż do końca życia, a później przekazania jej osobie, która będzie tę władzę sprawować dalej, nie zachodzi konieczność zabiegania o głosy ludu, która to konieczność w demokracji parlamentarnej, jako ściśle związana z dobrostanem partii, jest adekwatnym źródłem nakłaniania polityków do ignorowania dobra Wioski.

Nie twierdzę, iż monarchia dziedziczna nie ma żadnych wad. Jesteśmy ludźmi, a ludzie nie są idealni. Sądzę jednak, iż w sposób skuteczny eliminuje wadę, o której w tym tekście mowa, pozwalając władcy na znacznie szersze uwzględnienie dobra Wioski w prowadzonej polityce.

Na osłodę tym, którzy twierdzą, iż ustanowienie monarchii jest nierealistyczne, stwierdzę, iż – w mojej ocenie – bliższe monarchicznemu ideałowi byłoby zbudowanie w Polsce silnego systemu prezydenckiego, w którym prezydent sprawowałby władzę wyłącznie przez jedną kadencję, dłuższą niż pięć lat. Musiałby wtedy grać w demokratyczną grę tylko jeden raz, a po zwycięstwie mógłby w większej mierze ignorować reguły gry demokratycznej, godząc się choćby z narażeniem dobrostanu partii, która by go wspierała, jeżeliby taka była. Zaznaczam: „bliższe ideałowi” nie oznacza, iż naprawdę bliskie. Bliższe oznacza to, co oznacza, względem niewątpliwego większego oddalenia demokracji parlamentarnej od monarchicznego ideału.

W sumie lepiej jest katolikowi być monarchistą niż demokratą. Ci katolicy, którzy wchodzą do demokratycznej polityki parlamentarnej, nieuchronnie biorą pod uwagę ryzyko działania – co najmniej okazjonalnie – z narażeniem dobra Wioski, a to celem zapewnienia dobrostanu własnej partii. Nieposzlakowanej godziwości działania politycznego partyjna demokracja parlamentarna po prostu nie toleruje – inaczej niż monarchia.

Paweł Chmielewski

Idź do oryginalnego materiału