America First… ale najpierw zapłać!

16 godzin temu

Witajcie w Stanach Zjednoczonych Ameryki – kraju wolności, możliwości i… opłat. jeżeli właśnie planujesz odwiedzić Wielki Kanion, Yellowstone, czy inne „dzikie” zakątki USA i nie posiadasz amerykańskiego paszportu – przygotuj portfel. Najlepiej gruby, wypchany dolarami.

Wielki Kanion, Yosemite, Yellowstone… Duma narodowa Ameryki, cuda natury, marzenie każdego globtrotera. Ale zanim cudzoziemiec zapomni o bożym świecie, stojąc u stóp Old Faithful, musi zrobić jedno: zapłacić. I to więcej niż dotychczas. W ramach najnowszego dekretu prezydenckiego z lipca 2025 roku, Donald Trump polecił Departamentowi Spraw Wewnętrznych wprowadzenie obowiązkowych dodatkowych opłat dla turystów spoza USA odwiedzających parki narodowe. Cudzoziemiec nie płaci już tyle, co obywatel amerykański. Bo przecież nie głosuje, nie płaci tu podatków, a jednak śmie oglądać Grand Teton i robić selfie z bizonem.
Oficjalna wersja? Środki mają zostać przeznaczone na utrzymanie infrastruktury, ochronę przyrody, walkę z nadmierną turystyką. Brzmi uczciwie. Ale spójrzmy prawdzie w oczy – to polityka w stylu: „Amerykanie płacą mniej, bo są u siebie. Obcy? Niech się wykosztują”.

Według szacunków Property and Environment Research Center (PERC), jeżeli każdy zagraniczny turysta zapłaciłby dodatkowe $20–$25 za wejście do parku, do budżetu wpłynęłoby choćby $330 milionów rocznie. A to przy minimalnym spadku odwiedzin – szacowanym na zaledwie 3%. Ekonomia się zgadza. Wizerunkowo? Już niekoniecznie. Bo jak nazwać sytuację, w której niemiecka emerytka, japoński student i polski turysta z plecakiem muszą zapłacić „karę krajobrazową” tylko dlatego, iż urodzili się po niewłaściwej stronie Atlantyku? Bo przecież nie mówimy tu o ekskluzywnym klubie golfowym – tylko o dobrach wspólnych ludzkości, jak lubią to określać sami Amerykanie w ONZ.

Pomysł ma swoje uzasadnienie – w końcu wiele państw stosuje podobne rozwiązania. W Ekwadorze wejście do Parku Narodowego Galapagos kosztuje turystę $100, a obywatela lokalnego zaledwie $6. W Tajlandii czy Nepalu – podobnie. Ale gdy takie zasady wprowadza USA – kraj, który od dekad głosi hasła otwartości, równości i wolności – rodzi się pytanie: czy to już polityka turystyczna, czy forma miękkiego nacjonalizmu?

Bo przecież nikt nie zabrania wejścia – tylko każe zapłacić
Donald Trump tłumaczy: to nie jest kara, to inwestycja. Amerykańskie parki potrzebują funduszy, a skoro zagraniczny turysta i tak już płaci za hotel, przelot i wynajem auta – te $20 go nie zbawi. Może i nie. Ale co z rodziną z Argentyny podróżującą z trójką dzieci? Co z młodymi ludźmi z Europy Wschodniej, którzy wydają całe oszczędności na spełnienie „american dream vacation”? Nowy system zróżnicowanych opłat to też sygnał polityczny: „doceniamy twoje dolary, ale przypominamy, iż jesteś tylko gościem”. Gościem mile widzianym – o ile nie masz nic przeciwko drobnemu haraczowi krajobrazowemu.

Świat się zmienia, turystyka też. Ale jeżeli natura staje się towarem luksusowym, a narodowe skarby rozlicza się jak miejsce w samolocie – to może pora zadać pytanie: czy piękno przyrody ma narodowość? Z jednej strony: rozumiemy – parkom potrzeba pieniędzy. Z drugiej: czy zachwyt nad przyrodą powinien mieć cennik zależny od obywatelstwa?
Cóż – moim skromnym zdaniem przyroda powinna łączyć, nie dzielić – choćby w czasach „wielkich” rachunków.

Antoni B.

Idź do oryginalnego materiału