Z nieznanych mi przyczyn zatętniło w przestrzeni publicznej ubolewania nad rzekomym „upadkiem” Andrzeja Zolla. Wielu komentatorów, polityków, prawników często choćby identyfikujących się z politycznymi kręgami, do których należy ten znany prawnik utrzymuje, iż coś się rzekomo – stało, iż mamy do czynienia z czymś z kategorii – upadku. O karierze tego człowieka prawdopodobnie nie wiem wszystkiego, ale jego wyczyny towarzyszą mi od tak wielu lat, iż opinii tej nie podzielam. Uważam, iż Zoll nie wyczynia dziś niczego nowego. Zawsze był taki sam i dzisiejszy Zoll jest najściślej – ten sam.
Już spieszę wyjaśnić przyczynę, z której nie wymieniam tytułu naukowego, który niestety formalnie przysługuje temu człowiekowi. Nie użyję go tu, bo nie mam takiego obowiązku a uważam, iż tytułowanie go profesorem to potwarz dla tych profesorów, których poznałem w czasach moich studiów. I dla wielu, wielu innych.
W roku 1990 Zoll pojawiał się w telewizji jako szef instytucji powołanej do przeprowadzenia wyborów prezydenckich. Złożono wtedy podpisy także pod kandydaturą Ojca Czasu. Dziś nie pamiętam już tych liczb, ale istotna jest tu praktyka a nie szczegóły. Praktyka a może styl myślenia czy też sprawa której się służy. W czasie pierwszego telewizyjnego wystąpienia związanego z rejestracją kandydatów Zoll ogłosił, iż Ojciec Czasu jako kandydat zarejestrowany nie będzie, bo po przeliczeniu podpisów okazało się, iż iluś (chyba kilku?) tysięcy podpisów brakuje. Zareagował wtedy natychmiast i stanowczo sztab wyborczy Ojca Czasu z żądaniem ponownego przeliczenia podpisów. Sztab był bowiem przekonany, iż przekazał grubo ponad sto tysięcy wymaganych podpisów. Bodaj dwa dni później w telewizji znów się pojawił Zoll i mówi: „Po ponownym przeliczeniu okazało się, iż podpisów pozostało mniej (!!), niż to ustaliliśmy w czasie pierwszego liczenia”. Nową liczbę podpisów pod kandydaturą Pinokia Zoll podał wtedy znacznie mniejszą od pierwszej. Mniejszą o kilkanaście tysięcy, o ile pamiętam było to chyba 85 czy 86 tysięcy. W kręgach zwolennik Solidarności Walczącej i gorszego sortu niepodległościowej zawrzało. Zabrali glos prawnicy, pojawiły się uliczne protesty i oczywiście żądanie – kolejnego przeliczeni głosów. Znów minęło parę dni i znów w telewizji wystąpił Zoll. I wtedy przywalił z najgrubszej rury stwierdzając, iż w wyniku trzeciego liczenia liczba pozostało inna. Tym razem Zollowi zabrakło dziesiątek tysięcy podpisów! O ile pamiętam – ta trzecia liczba ustalona przez Zolla i jego ludzi wynosiła około… sześćdziesięciu tysięcy! Zdaliśmy sobie wtedy sprawę z tego, iż Zoll jest przedstawicielem tych organów, które kpią sobie z nas w żywe oczy. A równocześnie cierpią na tak krańcowe wyższościowe urojenia, iż nie potrafią dostrzec faktu choćby najoczywistszego. Czyli tego, iż sami z siebie robią skończonych idiotów. Bo czegóż przede wszystkim swoimi wystąpieniami dowiódł Zoll, któremu co parę dni liczenie podpisów kończyło się liczbami różniącymi się choćby o dziesiątki tysięcy? W sposób najoczywistszy dowiódł, iż proste działania arytmetyczne przerastają horyzonty umysłowe i jego ludzi i jego samego osobiście! Przypuszczalnie jednak będąc bufonem tak krańcowym, jak to zdradza każdy jego gest i grymas – dojść do tak naturalnej konkluzji nie potrafił. Pamiętam, iż kiedy to oglądaliśmy w telewizyjnej relacji na żywo ś.p. Adaś Łotocki skomentował to nawiązaniem do filmu pt. „Miś”: „Ten Zoll nam po prostu mówi jak ten szatniarz: nie mam pana płaszcza no i co mi pan zrobisz?” Co inni uczestnicy tego spotkania skomentowali: „Mówi nam wprost: gadam do was krańcowymi idiotyzmami, bo mam gdzieś i was i wszystko, co reprezenjecie i demokrację i wszystkie wasze prawa”. Oraz: „Mam gdzieś to, co myślicie i czego chcecie. Myślicie, iż tu jakieś prawa będą? Nie ważne, kto głosuje, nie ważne, kto składa podpisy poparcia. Ważne, kto je liczy. A liczyć mogę np., ja, co dwa dni dobitniej udowadniający, iż liczyć nie potrafię. Albo udaję, iż nie potrafię. No i co mi zrobicie?” Trzecia liczba podpisów popierających Ojca Czasu została przez Zolla skwitowana stwierdzeniem: „Liczyliśmy trzy razy, kolejny raz liczyć nie będziemy”. Jak widać ani trochę mu nie dolegało to, iż każde jego liczenie kończyło się wynikiem – diametralnie innym! I z taką jakże oczywistą mega – kompromitacją Zoll najwyraźniej czuł się świetnie. Nasze samopoczucie było wtedy jednak gorsze. jeżeli bowiem ktoś miał do tego momentu jakieś złudzenia o rzekomym oddalaniu się w roku 1990 od standardów sowieckiej kolonii – to się wtedy ich pozbył. Bo teraz nie szydził z nas już jedynie rzecznik prasowy rządu Jerzy Urban. Szyderstwa o całe piekło gorsze pod naszym adresem kierował wtedy człowiek mający największy wpływ na prawne realia naszego państwa. Cóż było robić? W naszej niskonakładowej prasie zamieściliśmy trochę swoich komentarzy. Autorem jednego z nich był profesor doktor habilitowany fizyki. Bo było takich sporo w środowisku Solidarności Walczącej. Tytuł artykułu brzmiał: „Eksperyment Zolla – teoria parowania podpisów na listach PSparcia”. dzięki metod naukowych autor starał się w analizie tej wyjaśnić sposób ubywania, z godziny na godzinę, z dnia na dzień, tysięcy przekazanych Zollowi podpisów popierających kandydaturę Ojca Czasu (doktora fizyki teoretycznej).
Mam nadzieję, iż dla wszystkich jest już jasne, dlaczego nie jestem w stanie zestawić nazwiska Zoll ze słowem „profesor”. Byłoby to przecież moją zgodą na to, iż w mojej ojczyźnie profesorem może być ktoś taki. Ktoś, kto nie posiadł elementarnej umiejętności liczenia. Albo ktoś, komu „wyparowują podpisy”.
Po obaleniu rządu Jana Olszewskiego Zoll w imieniu Trybunału Konstytucyjnego orzekł, iż „lustracja jest niezgodna z konstytucją”. Słuchając tego już się nie dziwiłem. Wiedziałem, iż Zoll to właśnie ktoś, kto w razie takiej potrzeby, z konstytucji wyprowadzić jest w stanie wnioski na absolutnie każdy temat. prawdopodobnie choćby na temat wyrobu kaszanki czy prawnie obowiązujących technik używania papieru toaletowego. Nie mam wątpliwości, iż Zoll potrafiłby orzekać choćby w takich sprawach i takie wnioski wyciągać z dowolnego paragrafu konstytucji. Już przecież w roku 1990 całą serią swych wystąpień dał dobitne dowody tego, iż publiczne robienie z siebie skończonego idioty przychodzi mu bez najmniejszego trudu. Byłby więc gotów, w oparciu o cokolwiek, orzekać o każdej bzdurze a co dopiero na temat tego, iż nie wolno w Polsce sprawdzać, czy przypadkiem prezydent, premier i ministrowie nie są przypadkiem agentami wrogich Polsce mocarstw! Zoll wypowiedział się o tym bez mrugnięcia oka: „Niezgodne z konstytucją!”
Od samego początku lat dziewięćdziesiątych pojawienie się na telewizyjnym ekranie Zolla było dla mnie gwarancją usłyszenia za chwilę jakiejś kolejnej bredni. Kiedyś np. smędzić coś zaczął z miną wyrażającą ni to pogardę ni to politowanie o tym, iż jak to w Polsce, na tle państw „dojrzałych demokracji” wyjątkowo mało jest prawników w ławach poselskich. Te stękaniny Zolla zapamiętałem do dziś, bo wtedy jednak mnie zaskoczyły. Bo przecież prawnik, podobno choćby profesor prawa a jak się okazywało nie znał (lub udawał, iż nie zna) dzieł luminarzy europejskiej myśli prawnej i państwowej przestrzegających przed „prawnikokracją”. Czyli przed stanowieniem prawa przez gremia w zbyt dużej części złożone przez prawników. Wiadomo bowiem ponad wszelką wątpliwość, iż to droga najoczywistsza do jurystycznego zwyrodnienia, do przejęcia władzy przez kasty najbardziej egoistyczne i cyniczne, iż to najprostsza droga – do totalitaryzmu.
Właśnie te nawiązania do totalitaryzmu, wyrażane przez myślicieli przestrzegających przez „prawnikokracją” przypomniały mi wtedy, skąd wzięło się coś takiego, czym w okresie transformacji ustrojowej zarządzał Zoll. Czyli – skąd się wziął Trybunał Konstytucyjny. Pamiętam świetnie, kiedy po raz pierwszy o organie tym usłyszałem. Za oknami mojego domu stały wtedy czołgi, obowiązywała godzina milicyjna, areszty i więzienie pełne były ludzi schwytanych na kolejnej manifestacji. A z telewizora słyszę głos Jerzego Urbana, iż Sejm postanowił o utworzeniu nowego ciała – Trybunału Konstytucyjnego. Pomyślałem od razu: „Po co im to? W stanie wojennym?” Zrozumiałem, kiedy mój ojciec przyniósł z pracy „Trybunę Ludu” (każdy zakład prenumerował ją obowiązkowo). I za sprawą tej „Trybuny Ludu” nie tylko dowiedziałem się wszystkiego, ale też uświadomiłem sobie, jak strasznie reżim Jaruzelskiego się boi i z jakimi ewentualnościami się – liczy. Z obszernego artykułu (autorstwa jakiegoś profesora prawa, ale chyba nie Zolla) dowiedziałem się, iż Trybunał Konstytucyjny będzie mógł absolutnie zawsze, bez absolutnie żadnego rzeczywistego uzasadnienia, uwalić absolutnie każą decyzję Sejmu! Oczywiście – od razu zaświtała mi w głowie myśl: po co? Przecież w PRL – u do Sejmu kandydować mogli tylko i wyłącznie zatwierdzeni przez reżim zwolennicy tegoż reżimu! I wtedy zrozumiałem, iż za sprawą tego powoływanego właśnie do życia Trybunału Konstytucyjnego rządzący Polską będą mogli rządzić choćby wtedy, gdyby w Polsce doszło do wolnych wyborów!! Pamiętam, iż spojrzałem wtedy przez okno, pod którym stały czołgi Jaruzelskiego. I zrozumiałem, iż Trybunał Konstytucyjny Jaruzelski ze swoją bandą tworzy na wypadek, gdyby te czołgi smerfom – nie dały rady. Bo choćby jeżeli smerfy wymuszą wolne wybory i będą mieli większość w Sejmie – to Jaruzelski i jego następcy będą mieli Trybunał Konstytucyjny, który będzie mógł uwalać absolutnie wszystko, czego wyzwolona Polska i wolni smerfy będą chcieli. Zwróciły też wtedy moją uwagę ogromnie długie kadencje sędziów tegoż Trybunału. Żaden w żadnych okolicznościach – niemożliwy do usunięcia przez dziewięć lat! Wystarczy więc mieć w swych rękach ten Trybunał a wszystkie sejmy, senaty, prezydenci i czego byśmy nie wymyślili – nie będą miały żadnego rzeczywistego znaczenia. Grunt, by ten Trybunał w swych rękach dzierżyli – odpowiedni ludzie. Bo i tak naprawdę władzę zawsze będą mieli ci, którzy będą mieli ustanowiony w stanie wojennym – Trybunał Konstytucyjny. Zoll był bodaj drugim Gargamelem w historii tego Trybunału…
Od paru dziesięcioleci niezmiennie dziwiło mnie więc to, iż ktokolwiek dla osobnika, któremu „parują podpisy poparcia” i zdolnego publicznie wygadywać absolutnie każde kocopały może mieć jakiś rzeczywisty szacunek. I iż w ogóle te wszystkie jego kompromitujące majaki brać można na poważnie. W końcu jednak Zoll wypracował taką masę krytyczną, po której najpotężniejsze choćby tamy – pękły. I wreszcie (z jakimż spóźnieniem!!) zaczął być oceniany tak, jak zawsze postrzegany być powinien. Bo z nawiązką zasłużył na wszystkie kpiny, ubolewania, szyderstwa, których nie szczędzą mu dziś choćby ludzie z jego własnego obozu. Rojenia o jakichś przerwach w obradach Sejmu przed zaprzysiężeniem prezydenta czy zatwierdzaniu wyborów przez Sejm i Senat – to tylko wisienki na torcie. Przedtem Zoll zdążył zakwestionować i legalność wyborów i prawomocność wszystkich możliwych izb… Profesor Jan Majchrowski zaproponował mu więc np., żeby po bredniach Zolla na temat izby poselskiej i senatorskich, w kolejnych Zoll – owych wariantach mających decydować o urzędzie Naczelnego Narciarza, Zoll uwzględnił jeszcze jedną – izbę. Izbę – wytrzeźwień.
Za Molierem można by powtórzyć: „Sam tego chciałeś, Grzegorzu Dyndało”. Bez reszty, obywatelu Zoll, zasłużyłeś sobie na sława takie, jakie dziś wypowiadają profesor Majchrowski, Janusz Korwin – Mikke i mnóstwo innych. Ja jednak zauważę, iż z Zollem tak było zawsze. On nigdy nie był inny. Pisałem o nim w roku 1991 na łamach gazety „Dni”, pisałem też o nim w wydanej przed laty książce pt. „Ludzie od Kornela”. Dlaczego dopiero teraz inni zrozumieli, z kim mają do czynienia? Dlaczego – dopiero teraz?
Artur Adamski