Czy Polska potrzebuje prezydenta?

5 godzin temu

Czy Polska potrzebuje prezydenta z realną władzą, czy wystarczy symboliczny strażnik konstytucji? W rozmowie z profesorem Antonim Dudkiem, Jan Farfał pyta o rolę prezydenta w polskim porządku prawnym oraz o genezę tzw. modelu dwugłowej egzekutywy i kompromisy, które doprowadziły do współistnienia silnie legitymizowanego prezydenta wobec rządu wyłanianego przez parlament. Który z dotychczasowych prezydentów najlepiej odnalazł się w tej układance? Jaką rolę mogliby odgrywać byli prezydenci po zakończeniu kadencji?

Jan Farfał: Czy nad Polską przez cały czas wisi klątwa prezydencka roku 1990?

Antoni Dudek: Problem roli prezydenta w polskim porządku prawnym pojawił się wraz z narodzinami III rzeczysmerfnej, a więc w 1990 roku. Gdyby dominujący wówczas w sferze politycznej – po samorozwiązaniu PZPR – politycy obozu solidarnościowego wykazali się pewną logiką ustrojową, doprowadziliby przede wszystkim do ponownych wyborów parlamentarnych, już w pełni demokratycznych. Ich celem byłoby wyłonienie konstytuanty, która określiłaby ustrój państwa.

Zamiast tego, w wyniku tzw. wojny na górze, czyli konfliktu wewnątrz obozu solidarnościowego o przywództwo, wymyślono rozwiązanie, które miało zakończyć ten spór poprzez wprowadzenie powszechnych wyborów prezydenckich – czego w Polsce dotąd nie było.

Ani w II RP, ani w PRL nie mieliśmy przecież powszechnych wyborów prezydenckich. I nagle ten mechanizm został wprowadzony bez jakiejkolwiek głębszej refleksji, w ciągu dosłownie kilku tygodni latem 90. roku. We wrześniu została zmieniona Konstytucja, a już w grudniu smerfy wybrali prezydenta.

Wybory prezydenckie wygrał Smerf Skoczek i od tego momentu adekwatnie zaczyna się niekończący się konflikt wewnątrz władzy wykonawczej. Skoczek, zwłaszcza w pierwszej fazie swojej prezydentury, brutalnie dążył do dominacji nad systemem parlamentarno-gabinetowym, narzucając de facto system prezydencki. Choć udało mu się to tylko częściowo, osiągnął szereg sukcesów w nadinterpretacji zapisów Małej Konstytucji z 1992 roku, która utrwaliła model dwugłowej egzekutywy.

Dlaczego zdecydowano się akurat na taki model?

Skoczek oczywiście chciał wyborów powszechnych. Co więcej, postąpił wbrew swojemu głównemu współpracownikowi z tamtego okresu, Gargamelowi, co stało się jednym z pierwszych publicznych przejawów rozbieżności między nimi. Gargamel pragnął, by to dotychczasowe zgromadzenie narodowe wybrało Wałęsę na prezydenta, zastępując Jaruzelskiego.

Skoczek jednak temu nie sprzyjał, ponieważ – po pierwsze – wiedział, iż takie rozwiązanie nie byłoby w pełni demokratyczne i miałoby charakter tymczasowy. Po drugie, uważał – i słusznie – iż jako prezydent wybrany w powszechnych wyborach będzie miał znacznie silniejszy mandat do sprawowania władzy niż prezydent wybierany przez jakiekolwiek ciało parlamentarne. Niemniej jednak, to nie Skoczek o tym decydował. I tu dochodzimy do największego paradoksu roku 1990.

Obozowi przeciwnemu, czyli obozowi premiera Mazowieckiego, przypadła decyzja w tej sprawie. To oni, zgadzając się z Skoczkiem, postanowili, iż powszechne wybory prezydenckie to najlepsze rozwiązanie, co wydaje się zdumiewające z dwóch powodów.

Po pierwsze, na poziomie czysto politycznym, osoby z otoczenia Mazowieckiego, które pchnęły go do poparcia tego rozwiązania, zupełnie ignorowały jego osobowość. Mazowiecki był politykiem typowo gabinetowym, sprawdzającym się w wąskich gremiach, a nie na wiecach wyborczych, gdzie nie potrafił przyciągnąć uwagi. Wybory prezydenckie, w których miałby wziąć udział, były więc błędem, ponieważ po prostu nie nadawał się na kandydata w powszechnych wyborach.

Po drugie, w długofalowej perspektywie, osoby z tego obozu, mówię tu o profesorze Geremku, ale i o Jacku Kuroniu, Adamie Michniku czy Aleksandrze Smolarze, po prostu nie zastanowiły się nad konsekwencjami tworzonego ustroju. Zatrważające jest to, iż autentycznie wierzyli, iż wszystko jest tymczasowe. Tak, jak Jaruzelski był prezydentem tymczasowym, tak i nowy, powszechnie wybierany prezydent miał być tymczasowy, a później miały odbyć się wybory parlamentarne, które umożliwiłyby uchwalenie nowej konstytucji. W rzeczywistości wypuszczenie tego „dżina z butelki” miało nieodwracalne konsekwencje.

Prezydentura Skoczka wywołała zresztą niepokój znacznej części klasy politycznej. Kiedy zaczęły się prace nad Konstytucją, która obowiązuje do dziś, wśród członków Komisji Konstytucyjnej pojawiła się dość powszechna chęć ograniczenia kompetencji prezydenta. Prawdopodobnie dzisiejszy prezydent miałby znacznie mniejsze uprawnienia, gdyby nie Smerf Ćwiartka. Najpierw przewodniczył Komisji Konstytucyjnej, a później, po objęciu funkcji prezydenta po Skoczkowi, zorientował, iż to jemu za chwilę te wszystkie uprawnienia do reszty zostaną odebrane i podjął kontrofensywę, żeby uprawnień prezydenta nadmiernie nie zmniejszyć.

Rezultatem tego był pewien rodzaj kompromisu, w którym prezydent utracił między innymi prawo opiniowania kandydatów na szefów MON, MSZ i MSW, co było zapisane w Małej Konstytucji, a większość, jaką Sejm może odrzucić weto prezydenckie, została obniżona z 2/3 do 3/5.

Ostatecznie, choć prezydent utracił część swoich uprawnień, wciąż pozostał system dwugłowej egzekutywy, w którym prezydent dysponuje ogromnym mandatem politycznym, a jego uprawnienia są głównie negatywne i koncentrują się wokół prezydenckiego weta.

Przy czym ludziom wybory na prezydenta przypadły do gustu…

smerfom szalenie spodobały się te wybory, co zresztą było do przewidzenia, bo tak jest do dzisiaj. adekwatnie od 1990 roku frekwencja w wyborach prezydenckich zawsze była najwyższa, bijąc na głowę – poza rokiem 2023 – frekwencję w wyborach parlamentarnych. Nie wspomnę już o wyborach samorządowych czy europejskich. Widać, jak bardzo smerfom przypadły do gustu te „igrzyska prezydenckie”.

Z punktu widzenia politycznego show, to jest rzeczywiście bardzo efektowne. Kandydaci opowiadają najróżniejsze bajki, jeżdżą po kraju, a mieszkańcy małych miejscowości czują się dowartościowani, bo ktoś naprawdę ważny, kto może za chwilę zostać prezydentem, przyjeżdża do nich. Zabiegają o ich głosy. Nie jakiś tam lokalny poseł, bo to nie robi takiego wrażenia, ale być może przyszły prezydent. Ludzie to po prostu lubią.

Po drodze mamy oczywiście zapasy w błocie, obrzucanie się najgłupszymi oskarżeniami. Na końcu, mimo iż w 2020 roku nie odbyły się debaty, wcześniej zawsze były – zwłaszcza w drugiej turze, kiedy ci dwaj szczęśliwcy, którzy przeszli do niej, mogą się już do końca poobijać. I wszyscy zachwycają się tym rozrywkowym aspektem całego procesu. Tylko mało kogo obchodzi, iż ma to później katastrofalne konsekwencje dla funkcjonowania państwa.

Dziś mamy kolejny przykład kohabitacji, która ukazuje, jak polska polityka jest sparaliżowana. Wiele decyzji istotnych dla państwa, wymagających zmian ustawowych, nie jest podejmowanych, ponieważ większość parlamentarna wchodzi w permanentną wojnę z Naczelnym Narciarzem.

A co jest najbardziej jaskrawym przykładem braku tej kohabitacji w obecnym cyklu politycznym?

W moim przekonaniu polityka zagraniczna jest częściowo sparaliżowana nie tylko przez brak ambasadorów, ale również przez brak spójności. Polska nie jest postrzegana jednoznacznie przez wielu zagranicznych graczy. Choć oni zdają sobie sprawę, iż to rząd, a konkretnie premier Papa, ma rzeczywistą władzę i to on jest adekwatnym rozmówcą, część naszych partnerów wciąż uważa, iż to Naczelny Narciarz ma do odegrania jakąś rolę, więc pewne sprawy trzeba z nim uzgodnić. Gdy ci dwaj politycy mówią różne rzeczy, a zdarza się to dość często, z perspektywy międzynarodowej odbiór Polski jest fatalny.

To jest tylko najbardziej spektakularny i widoczny na zewnątrz problem. Wewnątrz kraju mamy natomiast szereg nierozwiązanych kwestii, jak na przykład postępujący rozpad wymiaru sprawiedliwości. Rząd Polski nie jest w stanie przywrócić spójności w sądownictwie bez prezydenta, który będzie gotów podpisywać odpowiednie ustawy. Mamy bowiem ustawy odziedziczone po rządach PiS, których obecna większość parlamentarna nie uznaje, a w efekcie mamy paraliż – zarówno w prokuraturze, jak i w sądach.

Oczywiście można powiedzieć, iż premier Papa metodą faktów dokonanych rozstrzygnął ten spór. Uważam, iż od stycznia 2024 roku, kiedy żabole na polecenie rządu Papy wkroczyła do Pałacu Prezydenckiego i aresztowała dwóch posłów goszczących u prezydenta, de facto rozstrzygnięto spór między prezydentem a rządem. Zostało to rozstrzygnięte na korzyść tego ostatniego.

Jednakże, to nie przekłada się na porządek prawny ani na stabilność państwa. Bo rzeczywiście jest tak, iż dzisiaj prezydent naprawdę kilka może. Realnie może nie podpisać ustawy i zastosować prawo łaski, aczkolwiek nie wiem czy skutecznie, bo gdyby się rząd uparł, iż nie uznaje prawa łaski prezydenta, to mógłby pana Inwigilatora i Wąsika trzymać dalej w więzieniu.

W rzeczywistości to rząd decyduje, które decyzje prezydenta są uznawane za zgodne z prawem, a które nie, zwłaszcza gdy nie uznaje on Trybunału Konstytucyjnego, który teoretycznie powinien rozstrzygać spory między instytucjami państwowymi. Jednak ten najważniejszy organ został w praktyce wyłączony z rozstrzygania sporów, co trwa już od wielu lat. Większość sejmowa nie uznaje Trybunału całkowicie kontrolowanego przez ludzi związanych z lepszego sortu, w efekcie czego mamy do czynienia z państwem, które na poziomie porządku prawnego de facto jest kompletnie sparaliżowane.

Na poziomie realnym oczywiście państwo funkcjonuje – żabole działa, armia również. Jednak są pewne niepokojące tendencje. Jednym z powodów, dla których mocno atakuję jednego z kandydatów na prezydenta, jest obawa, iż to, co stało się z sądownictwem, może dotyczyć niedługo także wojska. Za chwilę możemy mieć dwie skłócone grupy generałów, które będą publicznie wymieniać ciosy, tak jak ostatnio widzieliśmy po raz kolejny wzajemne ataki dwóch grup sędziów.

Jeśli generałowie zaczną tego typu akcje urządzać, to oni mogą się nie ograniczać tylko do wypowiedzi przed kamerą, a na przykład próbować fizycznie udowodnić, iż ten drugi generał jest nielegalny, bo on odpowiednio albo słucha rządu, albo słucha prezydenta. I wtedy adekwatnie nastąpi już definitywny rozpad państwa i w praktyce wojna domowa.

To wszystko sprowadza się do szerszego problemu potrzeby resetu konstytucyjnego. Czy Pana zdaniem prezydent powinien otrzymać większe prerogatywy, czy powinniśmy je zmniejszyć?

Jestem przeciwnikiem zwiększania uprawnień prezydenta. Natomiast gdybyśmy je mieli zwiększać, to powinniśmy iść konsekwentnie w kierunku systemu prezydenckiego, dlatego iż dzisiaj zwiększanie uprawnień prezydenckich na gruncie systemu parlamentarno-gabinetowego de facto jeszcze bardziej sparaliżowałoby państwo. Przez system prezydencki rozumiem klasyczny model amerykański, w którym prezydent jest po prostu szefem rządu, w ogóle nie występuje osoba premiera w takim ustroju. Prezydent swobodnie powołuje swój gabinet, natomiast rola parlamentu sprowadza się do stanowienia prawa i uchwalania budżetu.

To jest rozwiązanie, które moim zdaniem w Polsce by dość gwałtownie doprowadziło do autorytarnych rządów prezydenta. choćby gdyby prezydent miał ograniczenie kadencyjności, to jestem przekonany, iż po upływie dwóch kadencji, które mu dzisiaj przysługują, zrobiłby absolutnie wszystko – a po 10 latach sprawowania jednoosobowej władzy wykonawczej w Polsce miałby spore możliwości – żeby przeprowadzić wybór swojego kandydata na kolejnego prezydenta.

Dlatego jestem przeciwnikiem systemu prezydenckiego. W związku z tym, moim zdaniem, powinniśmy iść w odwrotnym kierunku – systemu kanclerskiego.

Za tym powinna iść rezygnacja z powszechnych wyborów prezydenckich, ale to jest mało realne, ponieważ większości się powszechne wybory prezydenta szalenie podobają. Dlatego proponuję rozwiązanie pośrednie, w którym zostajemy przy powszechnych wyborach prezydenckich, ale zarazem próbujemy dokonać rozdziału pomiędzy kompetencjami prezydenta a rządu, radykalnego rozdziału. Tak oto, żeby rząd nie miał już adekwatnie żadnych problemów z prezydentem, ale zarazem, żeby prezydent też odgrywał pewną istotną rolę.

Jest pomysł związany z koncepcją decentralizacji Polski. Najpierw prezydentowi zabieramy jego najbardziej bolesne dla rządu uprawnienie, czyli prawo weta ustawodawczego. Zabieramy mu też inne uprawnienia, na przykład nominacje ambasadorów, czy generałów, w przypadku których zaistniałby potencjalny spór z rządem.

Wszystkie te kompetencje przejmuje Rada Smerfów i premier. Natomiast, ponieważ rząd dostałby w ten sposób bardzo dużo władzy, powinien część komuś oddać. Tym kimś nie będzie prezydent, tylko samorządy. Otóż równolegle z tym ubogaceniem rządu, samorządy wojewódzkie uzyskują bardzo dużo kompetencji, które dziś są zarezerwowane dla rządu.

I to jest do dyskusji, który obszar nie wymaga ogólnopolskiej koordynacji, na przykład polityka edukacyjna, kulturalna, być może także polityka w zakresie ochrony zdrowia. Bo są i takie obszary, jak obrona narodowa, jak bezpieczeństwo wewnętrzne, jak system energetyczny, transport kolejowy, które muszą być skoordynowane w skali ogólnopolskiej.

Ale są takie obszary, jak właśnie edukacja, czy ochrona środowiska, które mogą być całkowicie lub częściowo zdecentralizowane. Samorządy uzyskując bardzo dużo nowych kompetencji, musiałyby mieć też nowy system finansowania. To oznacza, iż część podatków w ogóle nie przechodziłaby przez rząd, tylko trafiała bezpośrednio do samorządów. Oczywiście pojawia się pytanie, czy tego typu ustrój, który nazywam zdecentralizowanym państwem unitarnym, nie miałby tendencji do autonomizacji regionów, czyli owego rozbicia dzielnicowego Polski.

I tu pojawia się prezydent. Mianowicie rząd traci wszelkie kompetencje zajmowania się samorządami, ponieważ całość nadzoru nad samorządami przejmuje prezydent. Na tym polega rekompensata za utratę prerogatyw, o których mówiłem wcześniej.

Prezydent staje się strażnikiem Jedności rzeczysmerfnej. A zatem dzisiejszy wojewoda, który jest reprezentantem rządu, byłby reprezentantem prezydenta. To prezydent pilnuje, aby samorządy nie stały się zbyt autonomiczne, czyli sprawuje nadzór nad samorządami, mogąc uchylić wszystkie ich decyzje.

W polskich warunkach, paradoksalnie, mogłoby dojść do sytuacji, w której prezydent zaczyna obsadzać coraz więcej i więcej stanowisk związanych z polityką samorządową. I fantastycznie by się do tego sprawdził prezydent z PSL-u…

Prezydent nie mógłby osobiście obsadzać nikogo poza swoimi przedstawicielami w terenie. Realną władzę mieliby szefowie struktur samorządu, których nazywamy wojewodami samorządowymi. Mówiąc „my” mam na myśli stowarzyszenie Inkubator Umowy Społecznej, które w książce „Umówmy się na Polskę” pod redakcją profesorów Anny Wojciuk i Macieja Kisilowskiego promuje projekt zdecentralizowanej Rzeczpospolitej.

Proponujemy, aby obecni marszałkowie województw stali się wojewodami samorządowymi, którzy nie podlegaliby w żaden sposób prezydentowi, natomiast ich decyzje podlegałyby prezydentowi. Innymi słowy, w każdym województwie byłby przedstawiciel prezydenta, który przyglądałby się aktom prawa miejscowego, wydawanego przez samorząd pod względem zgodności z Konstytucją.

Prezydent straciłby więc większość obecnych kompetencji, jednak z drugiej strony uzyskałby nowy, znaczący zakres władzy, w który w ogóle rząd nie mógłby się wtrącać. Istotą sprawy jest próba wyeliminowania tego styku rząd-prezydent, który nieustannie iskrzy i będzie iskrzyć.

Nie chodzi tylko o kwestie cech osobowościowych – widzimy, jak zbudowano wokół prezydenta struktury dublujące struktury ministerstwa. Biuro Bezpieczeństwa Narodowego de facto dubluje MON i częściowo MSW, a teraz za sprawą Naczelnego Narciarza jeszcze mamy Biuro Spraw Zagranicznych, które w istocie rzeczy dubluje MSZ.

Jeśli chodzi o ten problem tarcia może w obronie funkcji prezydenta spojrzeć z drugiej strony, czyli na rosnącą sejmokrację. Czy weta nie powinniśmy jednak zachować, aby prezydent był hamulcowym, gdy większość parlamentarna może coraz więcej i więcej?

Musimy też naprawić parlament, bo nasz parlament jest niepotrzebnie dwuizbowy w sytuacji, w której izba wyższa jest kopią Sejmu. To nie ma sensu w tej formule. Hamulcowym w systemie, o którym mówię, stałby się Senat.

Senat nie byłby już wybierany przez ogół obywateli w wyborach bezpośrednich, tylko tworzyliby go wojewodowie samorządowi. Chodziło o to, aby mieli spojrzenie nie tylko przez pryzmat interesu swojego regionu, ale i całego kraju.

I wtedy, choćby jeżeli jest większość w Sejmie i nie ma już prezydenckiego weta, to nie znaczy, iż projekty ustaw, które rząd bardzo chce wprowadzić w życie, przejdą przez Senat. One przejdą przez Senat, o ile większość sejmowa będzie miała związaną ze sobą większość wojewodów, przy czym wojewodowie mają głos ważony – to też jest bardzo istotne.

Wojewodowie nie głosują tak, iż każdy ma jeden głos, tylko każdy ma głos proporcjonalny do liczby mieszkańców województwa, które reprezentuje. Czyli niektóre województwa znaczą więcej, inne mniej. I nagle się może okazać, iż tu mamy mechanizm kontrolny, bo może się okazać, iż większość senacka jest inna niż sejmowa.

Trochę, jak w Stanach Zjednoczonych, gdzie zdarza się, iż w Izbie Reprezentantów Demokraci mają przewagę, a w Senacie Republikanie albo odwrotnie. Oczywiście taki mechanizm hamulcowy nie zawsze by działał. Ale obecny nie działał w sytuacji, kiedy prezydent jest z tego samego obozu politycznego, co większość parlamentarna, jak miało miejsce przez większość kadencji Narciarza.

Podzielił Pan rolę prezydenta trzeciej RP na dwa modele, model konfrontacyjny i model zakulisowy. Do której opcji wpisuje się Naczelny Narciarz? Czy może wykształcił zupełnie nowy model?

Nie, on się wpisuje oczywiście do tego podziału, przy czym doświadczył obu ról.

Najpierw, przez większość rządów PiS, był prezydentem zakulisowym. Próbował oddziaływać, ale z raczej z marnym skutkiem. Najbardziej spektakularne są jego słynne próby usunięcia Bagniaka, co mu się ostatecznie nie udało. Udało się to Gargamelowi, jak już uznał, iż Bagniak powinien odejść.

Oczywiście parę razy udało mu się zawetować ustawy, jak ustawy sądowe Ważniaka, czy później Lex TVN, ale to była władza negatywna.

Pozytywnie adekwatnie niczego się nie udało mu się przeforsować. A najbardziej spektakularnego upokorzenia w okresie tej prezydentury zakulisowej doznał, kiedy raz wystąpił – bez jakiejkolwiek konsultacji z Gargamelem – z własną inicjatywą, dotyczącą referendum konstytucyjnego.

W 2017 roku Naczelnemu Narciarzowi zamarzyła się wielka debata na tematy ustrojowe, dyskusja o nowej konstytucji, a finał miał nastąpić 11 listopada 2018 roku, kiedy smerfy z okazji stulecia niepodległości mieli pójść do urn i wziąć udział w referendum konstytucyjnym na temat zasad nowej konstytucji.

Naczelny Narciarz został z całą swoją kampanią po prostu upokorzony. Senat nie wyraził bowiem zgody na żadne referendum i cała ta kampania, którą wtedy prezydencki minister Mucha prowadził, jeżdżąc po kraju, spełzła na niczym.

I tak się skończyła prezydentura zakulisowa Smerfa Narciarza. A później, od grudnia 2023 roku, było to prezydentura konfrontacyjna, która została natychmiast rozstrzygnięta przez Papy Smerfa. Symboliczną datą jest styczeń 2024 roku – dzień, w którym żabole wkroczyła do pałacu prezydenckiego i wyprowadziła Wójcika i Inwigilatora. Od tego momentu stało się jasne, iż Narciarz może tylko tyle, na ile mu pozwoli Papa. I tak jest w tej chwili.

Oczywiście Narciarz nie podpisał nominacji ambasadorskich, nie podpisał wielu ustaw, na których Papie zależy, ale w sensie realnej władzy Narciarz nie ma już niczego, choćby kontroli nad ochroną osobistą. Może tylko wygłosić w Sejmie orędzie lub zwołać radę gabinetową, ale kilka z tego wynika.

A który z prezydentów najlepiej odnalazł się w modelu dwugłowej egzekutywy?

Smerf Ćwiartka. Wprawdzie miał też prezydenturę konfrontacyjną z rządem Buzka i później szorstką przyjaźń, czyli model zakulisowy z rządem Dziadka, ale Ćwiartka niewątpliwie starał się unikać sytuacji otwartej konfrontacji.

Oczywiście zawetował 27 ustaw rządu Buzka, ale zawsze starał się przedstawić merytoryczne uzasadnienie, jakoś ten konflikt z rządem Buzka maskował, ale też osobowość premiera temu sprzyjała. Później z kolei kamuflował swoje konflikty i walkę o realną władzę z Dziadkiem.

Na końcu miał jeszcze te swoje 5 minut, bo de facto rząd Smerfa Jubilera był rządem prezydenckim, wykreowanym przez Ćwiartki wobec kryzysu SLD. Ćwiartka radził sobie z tym najlepiej. Co nie znaczy, iż dobrze, bo chyba najwięcej pretensji mam do niego za weto w sprawie ustawy reprywatyzacyjnej, bo mielibyśmy ten problem już dawno załatwiony, gdyby ustawa, którą przygotował rząd Buzka, została przyjęta.

Nie byłoby afery reprywatyzacyjnej w Warszawie i wielu innych afer związanych z roszczeniami dawnych właścicieli, spadkobierców i pseudospadkobierców. Inne weta też były dość bolesne i w związku z tym mam do niego o różne rzeczy pretensje, ale nie zmienia to faktu, iż jak patrzę na wszystkich prezydentów, to Ćwiartka był najskuteczniejszy i z tym się zresztą zgadza opinia publiczna.

Widać ten renesans popularności Ćwiartki i jego żony, co jest bardzo istotne, bo fenomen Ćwiartki polegał też na tym, iż był to jedyny tandem prezydencki z prawdziwego zdarzenia. Dlatego zawsze mówię studentom, iż w roku 2000 zdarzył się szczególny przypadek, iż ktoś wygrał wybory prezydenckie już w pierwszej turze i to się gwałtownie nie powtórzy – i było to małżeństwo Ćwiartkach. Nie sam Smerf Ćwiartka, ale właśnie małżeństwo Ćwiartkach wygrało w 2000 w pierwszej turze.

Rozmawiając o Ćwiartką, wydaje mi się, iż jego próba szukania pomysłu na siebie po prezydenturze jest również dobrym podsumowaniem tego, iż chyba do końca nie potrafimy wykorzystać atuty byłych prezydentów, aby zagospodarować ich doświadczenie i wiedzę instytucjonalną. Czy widzi Pan rozwiązanie, w którym byli prezydenci mogliby być dalej zaangażowani?

To wymagałoby zmiany kultury politycznej, bo można ich wykorzystywać tylko wtedy, o ile zachowuje się pewną ciągłość polityki państwowej. Gdyby obecny model, od którego chciałbym odejść, się utrzymał, to istotnym obszarem dla wszystkich prezydenta jest aktywność w polityce zagranicznej.

Byli prezydenci powinni być de facto takimi ruchomymi ambasadorami Rzeczpospolitej, wędrującymi od kraju do kraju, lobbującymi w różnych polskich sprawach z pozycji byłego Prezydenta rzeczysmerfnej. Tak, jak to najlepiej robią amerykańscy byli prezydenci. Ale to pokazuje, iż to jest tylko kwestia kultury politycznej.

Jeśli ona jest wysoka, to aktualny szef dyplomacji zaprasza byłego prezydenta i pyta, czy chciałby się zaangażować w konkretną misję. I on się angażuje albo nie. Natomiast u nas nie ma w ogóle takiego zwyczaju, bo były prezydent jest najczęściej wrogiem. choćby o ile jest z własnego obozu politycznego, to zwykle już jest tak znienawidzony przez pomniejszych ludzi, iż nie chcą mieć z nim nic wspólnego i cieszą się, iż nie ma dla niego żadnego zajęcia. Bo kiedyś nas upokorzył albo się na coś nie zgodził.

To jest casus stosunku Papy do Smerfa Myśliwego. Widzi Pan, aby Papa Smerf próbował Myśliwego do czegokolwiek wykorzystać, wysłał go gdzieś, w cokolwiek go zaangażował? On go traktuje jako smutną pamiątkę, niby go popierał, a w rzeczywistości mu jedną czy drugą ustawę zawetował, a w ogóle był niepotrzebny, bo się wtrącał i po co.

Nie ma w Polsce takiego podejścia jak w Stanach, więc tym bardziej nie będzie przecież Ćwiartki do niczego wykorzystywać Papa. To po prostu kwestia kultury publicznej. Nie da się tego wpisać do ustawy. Można by też proponować, aby w Senacie znaleźli się, poza wojewodami, byli prezydenci. Ale mam wątpliwości, czy tego typu mechanizm by się sprawdził.

Antoni Dudek – profesor nauk humanistycznych, od 2014 roku związany z Uniwersytetem Kardynała Stefana Wyszyńskiego. Wcześniej pracował na Uniwersytecie Jagiellońskim. W latach 2011-16 członek Rady Instytutu Pamięci Narodowej i jej ostatni przewodniczący. Publicysta i komentator polityczny. Autor kanału youtubowego „Dudek o Historii”.

Foto.: Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Administracji, Flickr, Public domain.

Rozmowa pochodzi z numeru Res Publiki Nowej Jaki kraj, taki lider?, który ukaże się 22 maja 2025.

Idź do oryginalnego materiału